mi się "Małe trolle..." bardzo podobały - ale od razu z wgranym do głowy, że pisana w czasie wojny - jako książka pokazująca świat wędrujący, tułający, wojenny, gdzie ojciec znika, bo poszedł do partyzantki czy cóś, gdzie matka krąży po świecie go szukając (jak moja babka niegdyś szukała po całej spowstaniowanej Warszawie mojego dziadka) i przygarniając zagubionych, gdzie ojciec odnajduje się, ale jakiś poobijany. W ogóle to mam wrażenie, że to trochę pisane z pozycji dziecka, które ma żal do rodziców - do ojca że poszedł, że źle traktował matkę, do matki, że dawała się wykorzystywać, które nie stara się wchodzić w ich uczucia, ich motywacje etc - ale kim byli rodzice Tove Jansson, i czy moje odczucia mają jakiś sens, nie mam pojęcia.
Książkę lubiłam, też dlatego, że była o silnej kobiecie, która wie, czego chce i do tego dąży, która wie, co należy zrobić, która ma w sobie coś, co do niej przyciąga (chciałabym mieć dom, gdzie ludzie przychodzą, czują się dobrze, i żebym ja jeszcze się w tym odnajdywała) magnes przyciągający zagubinych, i potrafi im pomóc/ich przygarnąć, bez utraty siebie.
Pewnie tak różny odbiór mamy Muminka wynika z innych naszych osobowości, celów, do jakich dążymy, pojmowania naszej kobiecości etc. Ja - im bardziej myślę - tym bardziej lubię mamę Muminka, w każdym razie tę z "Małych trolli". I chciałabym potrafić stworzyć taki dom, jak ona, i jeszcze dobrze się w nim czuć.