Och, ja miałam dzisiaj sądny dzień chustowy. Musiałam z małym na pobranie krwi jechać. Jako że śnieg z deszczem od rana to dawaj go w chustę, pod kurtkę i na tramwaj. Wszystko pięknie, mały śpi od klatki, dojechaliśmy do przychodni i tu odbiliśmy się. Bo za mały i to w innym miejscu pobierają. W sumie nieźle, bo tam tłum chorych ludzi, wiec nie uśmiechało mi się czekać (kto dziś przepuszcza kobiety z niespełna trzymiesięcznymi dziećmi?).
Śniegogradodeszcz dalej pada, ale mamy parasolkę, mały śpi, więc tylko miłe komentarze w stylu "czy mu nie zimno" "jak fajnie" i uśmiechy. Tramwaje jeżdżą jak chcą, ale w końcu dotarliśmy do przychodni. Mamy w poczekalni się uśmiechają, pokazują starszym dzieciom "dzidziusia na brzuszku". No ale w końcu młodego ukłuli. No i się zaczął szał, pisk. Nie dość, że płakał po pobraniu, to mu się głód włączył. Warunków do karmienia nie ma żadnych, więc zasuwam szybko z nadzieją, że dzieć w chuście się chociaż na chwilę utuli. Ale mój nie z tych. Pada, parasolka w ręku, dzieć na brzuchu, plecak na plecach, rozwiązany but. Nie zawiążę - wyrżnę się z dzieciem, zawiążę - będzie jeszcze większy pisk. Ludzie patrzą się na mnie jakbym dziecko mordowała. Ja prawie się tak czuje. Nie skutkuje nic. Ani szyszanie, ani bujanie. Głód jest głód. Jasiek ma tak donośny głos, że niektórzy nawet przystawali i z przerażeniem się na nas gapili. Ale pomocy nikt nie zaproponował

.
W końcu przyjeżdża tramwaj - ludzie wewnątrz mierzą nas - a raczej mnie wyrodną matkę morderczynię co to dziecko dusi. W końcu jesteśmy w domu. Trzy łyki mleka i Młody się do mnie śmieje. A ja mam już na dzisiaj dość!