Syn mój marudzi strasznie ostatnimi czasy. Zostawiłam go z mama na godzinę, bo musiałam coś załatwić, siedzieli w parku. I nagle Kuba jak nie ryknie, jak nie wrzaśnie, jak nie zacznie zawodzić - przeszła straż miejska, ale co poradzą na płaczące dziecko?
Na co z kawiarni wybiega jakaś baba: "Głodne dziecko ciąga! poszła by do domu! Wyrodna! Tu po policję trzeba dzwonić!" Na co moja mama: "To prosze dzwonić!"
Przyleciałam kwadrans później, baba się zmyła, moja mama roztrzęsiona, dzieć się drze. Ja za szmatę, zawwiązałam siebie i jego w tempie błyskawicznym, dziecko odetchnęło, spojrzało na babcię, ziewnęło i zaczęło się rozglądac na boki. Mojej mamie ręce opadły. Położyliśmy do wózka jego żyrafę, przykryliśmy kocykiem i poszliśmy do domu. Kuba ani razu nie pisnął. Mama moja tak się na niego patrzy i patrzy i mówi: "Jednak jakby był w szmacie, to by histerii nie dostał. Następnym razem będziesz musiała z nim w chuście pójść".
A my z mężem orzekliśmy, ze to lęk separacyjny, bo dziecko u wszystkich się drze, tylko u mnie nie.