Dwa dni temu mialam mala przygode - ciesze sie, ze nie stracilam zimnej krwi

Przedpoludnie spedzilam z Bru w miescie, jego fryzjer, moje zakupy, nasz cieply kakal. Opil sie jak bak, bo jeszcze Felixa butelke na popoludnie oproznil. Odebralismy F z przedszkola i poszlismy do sklepu w bocznej ulicy. Na srodku sklepu , gdy juz wozek byl pelen, Bruniak do mnie "Mamusiu, chce siusiu!". Wiec myk do kasjerki, gdzie toaleta? Zanim zdazyla odpowiedziec, Bru do mnie "siusiu idzie".

Zdazylismy jedynie wyjsc przed sklep, na skwerku obok (cale szczescie, ze miasto rozkopane, nikt tu nie jezdzi i plot od ulicy) pod drzewkiem Bru dokonczyl dziela. Efekt - calutenki mokry. Oprocz skarpetek i butow. Rozpacz totalna, od pol roku odpieluchowany, nawet w nocy nie ma wpadek, wiec nie nosze ubrania na zmiane.

Pierwsza mysl - idziemy do sklepu. Ale ubranie mokre, jemu zimno, do sklepu kawalek trzeba przejsc. Metrem do domu tez odpada w takim stanie.

Na szczescie (!) mialam ze soba chuste. Zazwyczaj nie nosze wiazanki na "pomiescie", tym razem nasze wyjscie nakladalo sie na ew. drzemke, wiec wzielam.

Bruniaka do rosolu, na Bruniaka bluze z kapturem 6,5 letniego Felixa. Chuste na siebie (jedyna opcja - 2X), Bruniaka golodupcowa do chusty. I do domu.

Mam nadzieje, ze nikt nic nie zauwazyl a jesli nawet, to na ekscentrykow nikt okiem nie mrugnie