W ubiegły weekend byliśmy na weselu (w stronach moich teściów). W trakcie zabawy w tym samym pensjonacie moim dzieckiem zajmowała się dziewczyna (polecona przez znajomą) – 16 lat. Chodziła z nim na wózkowe spacery, zabawiała w pokoju i pilnowała podczas snu w nocy. Ja byłam pod telefonem.
Chusta oczywiście była z nami, bo bez niej to ja się nie ruszam
W pewnym momencie zadzwoniła. Poleciałam na górę – maluszek płacze, dziewczyna przejęta mówi, że nie wie co się stało (myślę sobie, że ja też nie i mały pewnie też nie do końca – po prostu rozżalony, po prostu ból istnienia, potem sobie wymyśliłam, że pewnie przejął się, że przy pierwszym płaczu mnie nie było)
NIC nie pomagało – ani pierś, ani wzięcie na ręce. Taki straszny, nieukojony płacz. Tak na szybko zawiązałam koalę (na kreacji weselnej) I…. magia…. Cisza… kilka głębszych westchnień maleństwa. Dziewczyna patrzy jak urzeczona. Mówi, że widziała nas w chuście w kościele (dziewczyna ze wsi moich teściów), że przeprasza, przyglądała się z koleżanką kilka razy, bo tak super wyglądamy, że świetne, widać jak się maleństwo uspokoiło…
Gdzie jej tam jeszcze do chustonoszenia?!