W niedzielę mój Mąż popełnił takie założenie manduki, że chyba do tej pory nikt na to nie wpadł. Startowałam w Półmaratonie Warszawskim, On z dzieciakami wybrał się na metę. Oczywiście nie zdążyli, spotkaliśmy się w knajpie, gdzie regenerowaliśmy się sutym obiadem z Bratem i rodziną Bratowej.
Zamarłam, jak zobaczyłam, co mój Mąż miał na plecach. Hmmm, to miała być Zosia w manduce. Udało Mu się ją włożyć z PROSTYMI NÓŻKAMI, nie siedziała w panelu, tylko tak po prostu sobie dyndała. Mąż wiedział, że trzeba dobrze dociągnąć, więc na szczęście nie wypadła, ale była tak ściśnięta, że jak ją wreszcie wyjęłam, aż odetchnęła. Nie wiem, jak On to zrobił.
Na szczęście szli tylko kawałeczek. Biedne dziecko w drodze powrotnej powiedziało wyraźnie: "Tati nie, ja mami hopa" i z wielką i wyraźną ulgą przyjęło fakt, że tym razem przyszło podróżować w nieco wygodniejszej pozycji.
Nieskromnie występuję o przyznanie mojemu "Mężu" zwycięstwa w kategorii Chustokwas Tygodnia, Miesiąca, a może nawet Roku.